Pierwszy raz od serio długiego czasu Justine musiała zapiąć wszystkie napy w swoim płaszczu, łącznie z tymi od kołnierza, przez co teraz zza ciężkiej skóry wystawały jedynie jej oczy. Moskity, muszki i inne robactwo w cholerę drażniło obsiadając i gryząc każdy centymetr kwadratowy skóry. Już czuła swędzące ugryzienia na brzuchu. Rozejrzała się po tym plugawym miejscu z wyraźną niechęcią. „Jezu, co mnie podkusiło, żeby tu przyjechać?” – myślała odwijając rękawy płaszcza i podciągając skarpety spod glanów, by zasłonić odkrytą dotąd skórę.
Zaczęło się niezbyt wyjątkowo jak na Stany, bo klasycznie w barze w takim nawet spokojnym miasteczku. Siedziała tam akurat przy szklance jakiegoś samogonu i przegrywanej powoli partii pokera. Karty w cholerę nie chciały się jej tego wieczora słuchać. Nagle usłyszeli zbliżający się dźwięk silnika, który zgasł zatrzymawszy się przed lokalem. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby kierowca nie wczołgał się niemal do baru ledwie ledwie utrzymując równowagę złapawszy się futryny w przejściu.
Wzrok wszystkich utkwił w nowoprzybyłym, nawet kumple od kart Justine odwrócili w tamtą stronę swoje krzesła, więc mogła bez większych trudności poprzemieniać swoje i ich karty. Typek w progu wyglądem przypominał raczej trupa. Blady, o sinych ustach, w porwanym ubraniu i mnóstwie zakrzepłej krwi na ciele. Prawe ramię jego zwisało bezwładnie bieląc się wystającą z mięsa kością, niektóre rany wciąż broczyły ropą lub posoką. Jego czy nie jego, kto wie? W sumie było jej za dużo, by należała jedynie do mężczyzny. Coś w wyglądzie tego faceta… może strój, może ogromny nóż przy pasie, a może niewzruszona twarz, choć musiało go to wszystko niesamowicie boleć, zdradzało jego pochodzenie – koleś na pewno był z Miami. Wszyscy jeszcze chwilę gapili się na niego. W końcu ktoś wstał i zaprowadził typka do lady, ktoś inny pobiegł po miejscowego medyka. Gdy facet z Miami znieczulił się trochę whiskey, zaczął opowiadać głosem schrypniętym, często zacinał się, by coś sobie przypomnieć albo trochę popluć krwią. Ta…
- Wiocha. Nie nazywamy jej inaczej, dla nas to właśnie jest nazwa własna. Nie ma innej Wiochy w całym Miami. Wszyscy dokładnie wiemy, co to i gdzie leży. Tam, niedaleko. Coś tam przylazło. Jasna cholera. Wielkie bydlę. Niszczyło wszystko. Tamy, domy, mosty. Atakowało dzieci. Zjadało dorosłych. Ludzie zaczęli się bać. A bojący się ludzie są w stanie oddać wszystko wybawicielowi. Zysk nas znęcił. Więc przyjechaliśmy tam, żeby poradzić sobie z tym. Zadałem temu kilka ran. Ale ono mi też. Niewiele pamiętam z tego. Ale wróciłem tylko ja. Zaznaczyłem na mapie, gdzie się pojawiało i co robiło. Nie daliśmy rady tego ubić, choć teraz powinno być słabsze. Psia jego mać. Ogromne. Nie widziałem większego nigdy…
Opowiedział do końca. Nawet medyk nie śmiał mu przeszkodzić. Potem na oczach wszystkich wyprowadził faceta z Miami do siebie. Wszyscy czekali, rozmowy umilkły. Raz po raz wpadał do baru jakiś chłopaczek i informował o stanie zdrowia tamtego. Punkówę zaczęło już to powoli drażnić, bo faceci od pokera nagle stracili zainteresowanie grą, a ona miała w ręku pewną wygraną. Już miała wstawać, gdy razem ze świtem przybiegł chłopaczek kręcąc smutno, poważnie głową. Ludzie zaczęli się zbierać. Było jasne - facet z Miami zdechł. Szybka kalkulacja w głowie… Justine nagle wstała i uderzyła pięścią w stół. Uśmiechnęła się krzywo z małym obłędem w ochach. Czyli w sumie dla niej normalnie.
- Ej, ludzie! To co? Kto idzie ze mną dobić to bydle?! – a w głowie dźwięczało jej przesłodkie słowo „zysk”…
Zebrała się jakaś grupka odważnych, przygotowali się i po godzinie byli gotowi do drogi. Pojazd już czekał a za kierownicą punkówa. Co jak co, ale auto ten z Miami miał serio porządne, terenowe. Wiedziona mapą w genialnym humorze podśpiewując fałszywie powiodła tych odważnych do Wiochy. Jechali chyba ze dwie godziny, dotarli na miejsce jeszcze z rana.
Tak właśnie, przygnał ją tu zysk. A innych? Co ją to niby miało obchodzić?! Do tego miejsca opuszczonego przez boga i diabła i opanowanego przez błoto i moskity. Wiocha zdawała się wydrzeć przed laty bagnom kawałek ziemi i od tamtej pory natura zaciekle o swoje walczyła. Wokół połać wykarczowanego lasu, a dalej gęsta ściana drzew i bagien. Wszystkie zawilgotniałe i podgniłe budynki oblepiała gęsta i lepka mgła albo jakiś inny bagienny opar, trudno to określić. Powietrze było ciężkie od wody, smrodu rozkładu i wielkich moskitów oraz chmar muszek. Domy głównie z desek skleconych jako tako podpierały niezbyt urodziwe, wyuzdane dziewczyny – pewnie miejscowe dziwki. Miało się wrażenie, że jeśli chociaż jedna odejdzie od ściany, ta nie wytrzyma i z budynku pozostanie jedynie sterta zgniłych desek. Ulic tam nie sposób nazwać ulicami – były to raczej pełne błota i szczurów przejścia między domami. W tej wszechobecnej mazi wałęsały się przemokłe koty szukając jakiegoś ugrzęzłego w błocie gryzonia, a w krok za nimi podążały wychudzone, smutne psy z wydrapanymi lub wygryzionymi oczami.
Justine szła przez te zaułki dziękując w duchu samej sobie za tak wysokie i porządne buty. Szukała jakiegoś dobrego budynku, jakiegoś baru, ratusza, czegokolwiek takiego, gdzie mogliby być dobrze poinformowani o sytuacji ludzie. Ale na razie ze stworzeń ludzkich zauważyła jedynie taplające się w błocie wraz z nieforemnymi piłkami dzieci przy którymś z budynków. Skrzywiła się. Jeśli za następną przecznicą nie odnajdzie celu, wraca się i spiernicza stąd ile wlezie, byle dalej. W końcu po prawej pojawił się ciąg murowanych budynków, chyba lepsza dzielnica Wiochy. Skierowała swe kroki do pierwszego z brzegu, z którego dobiegały głosy.
„Zysk” – zadźwięczało znów w głowie. Jakoś nie odstraszał jej widok ostatniego takiego, który za zyskiem podążał. Widocznie był słaby. A ona słaba nie jest…! Czas się czegoś dowiedzieć. Rezolutnie przekroczyła próg murowanego budynku.
Zaczęło się niezbyt wyjątkowo jak na Stany, bo klasycznie w barze w takim nawet spokojnym miasteczku. Siedziała tam akurat przy szklance jakiegoś samogonu i przegrywanej powoli partii pokera. Karty w cholerę nie chciały się jej tego wieczora słuchać. Nagle usłyszeli zbliżający się dźwięk silnika, który zgasł zatrzymawszy się przed lokalem. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby kierowca nie wczołgał się niemal do baru ledwie ledwie utrzymując równowagę złapawszy się futryny w przejściu.
Wzrok wszystkich utkwił w nowoprzybyłym, nawet kumple od kart Justine odwrócili w tamtą stronę swoje krzesła, więc mogła bez większych trudności poprzemieniać swoje i ich karty. Typek w progu wyglądem przypominał raczej trupa. Blady, o sinych ustach, w porwanym ubraniu i mnóstwie zakrzepłej krwi na ciele. Prawe ramię jego zwisało bezwładnie bieląc się wystającą z mięsa kością, niektóre rany wciąż broczyły ropą lub posoką. Jego czy nie jego, kto wie? W sumie było jej za dużo, by należała jedynie do mężczyzny. Coś w wyglądzie tego faceta… może strój, może ogromny nóż przy pasie, a może niewzruszona twarz, choć musiało go to wszystko niesamowicie boleć, zdradzało jego pochodzenie – koleś na pewno był z Miami. Wszyscy jeszcze chwilę gapili się na niego. W końcu ktoś wstał i zaprowadził typka do lady, ktoś inny pobiegł po miejscowego medyka. Gdy facet z Miami znieczulił się trochę whiskey, zaczął opowiadać głosem schrypniętym, często zacinał się, by coś sobie przypomnieć albo trochę popluć krwią. Ta…
- Wiocha. Nie nazywamy jej inaczej, dla nas to właśnie jest nazwa własna. Nie ma innej Wiochy w całym Miami. Wszyscy dokładnie wiemy, co to i gdzie leży. Tam, niedaleko. Coś tam przylazło. Jasna cholera. Wielkie bydlę. Niszczyło wszystko. Tamy, domy, mosty. Atakowało dzieci. Zjadało dorosłych. Ludzie zaczęli się bać. A bojący się ludzie są w stanie oddać wszystko wybawicielowi. Zysk nas znęcił. Więc przyjechaliśmy tam, żeby poradzić sobie z tym. Zadałem temu kilka ran. Ale ono mi też. Niewiele pamiętam z tego. Ale wróciłem tylko ja. Zaznaczyłem na mapie, gdzie się pojawiało i co robiło. Nie daliśmy rady tego ubić, choć teraz powinno być słabsze. Psia jego mać. Ogromne. Nie widziałem większego nigdy…
Opowiedział do końca. Nawet medyk nie śmiał mu przeszkodzić. Potem na oczach wszystkich wyprowadził faceta z Miami do siebie. Wszyscy czekali, rozmowy umilkły. Raz po raz wpadał do baru jakiś chłopaczek i informował o stanie zdrowia tamtego. Punkówę zaczęło już to powoli drażnić, bo faceci od pokera nagle stracili zainteresowanie grą, a ona miała w ręku pewną wygraną. Już miała wstawać, gdy razem ze świtem przybiegł chłopaczek kręcąc smutno, poważnie głową. Ludzie zaczęli się zbierać. Było jasne - facet z Miami zdechł. Szybka kalkulacja w głowie… Justine nagle wstała i uderzyła pięścią w stół. Uśmiechnęła się krzywo z małym obłędem w ochach. Czyli w sumie dla niej normalnie.
- Ej, ludzie! To co? Kto idzie ze mną dobić to bydle?! – a w głowie dźwięczało jej przesłodkie słowo „zysk”…
Zebrała się jakaś grupka odważnych, przygotowali się i po godzinie byli gotowi do drogi. Pojazd już czekał a za kierownicą punkówa. Co jak co, ale auto ten z Miami miał serio porządne, terenowe. Wiedziona mapą w genialnym humorze podśpiewując fałszywie powiodła tych odważnych do Wiochy. Jechali chyba ze dwie godziny, dotarli na miejsce jeszcze z rana.
Tak właśnie, przygnał ją tu zysk. A innych? Co ją to niby miało obchodzić?! Do tego miejsca opuszczonego przez boga i diabła i opanowanego przez błoto i moskity. Wiocha zdawała się wydrzeć przed laty bagnom kawałek ziemi i od tamtej pory natura zaciekle o swoje walczyła. Wokół połać wykarczowanego lasu, a dalej gęsta ściana drzew i bagien. Wszystkie zawilgotniałe i podgniłe budynki oblepiała gęsta i lepka mgła albo jakiś inny bagienny opar, trudno to określić. Powietrze było ciężkie od wody, smrodu rozkładu i wielkich moskitów oraz chmar muszek. Domy głównie z desek skleconych jako tako podpierały niezbyt urodziwe, wyuzdane dziewczyny – pewnie miejscowe dziwki. Miało się wrażenie, że jeśli chociaż jedna odejdzie od ściany, ta nie wytrzyma i z budynku pozostanie jedynie sterta zgniłych desek. Ulic tam nie sposób nazwać ulicami – były to raczej pełne błota i szczurów przejścia między domami. W tej wszechobecnej mazi wałęsały się przemokłe koty szukając jakiegoś ugrzęzłego w błocie gryzonia, a w krok za nimi podążały wychudzone, smutne psy z wydrapanymi lub wygryzionymi oczami.
Justine szła przez te zaułki dziękując w duchu samej sobie za tak wysokie i porządne buty. Szukała jakiegoś dobrego budynku, jakiegoś baru, ratusza, czegokolwiek takiego, gdzie mogliby być dobrze poinformowani o sytuacji ludzie. Ale na razie ze stworzeń ludzkich zauważyła jedynie taplające się w błocie wraz z nieforemnymi piłkami dzieci przy którymś z budynków. Skrzywiła się. Jeśli za następną przecznicą nie odnajdzie celu, wraca się i spiernicza stąd ile wlezie, byle dalej. W końcu po prawej pojawił się ciąg murowanych budynków, chyba lepsza dzielnica Wiochy. Skierowała swe kroki do pierwszego z brzegu, z którego dobiegały głosy.
„Zysk” – zadźwięczało znów w głowie. Jakoś nie odstraszał jej widok ostatniego takiego, który za zyskiem podążał. Widocznie był słaby. A ona słaba nie jest…! Czas się czegoś dowiedzieć. Rezolutnie przekroczyła próg murowanego budynku.